Rozmowa z Pawłem Rojewskim, podstarszym Cechu Złotników, Zegarmistrzów, Optyków, Grawerów i Brązowników m.st. Warszawy, oraz Pauliną Rojewską, złotnikiem, członkiem cechu.
Sytuacja gospodarcza na arenie międzynarodowej nie nastraja optymizmem. Branża jubilerska boryka się z ogromnymi problemami – od rosnących cen materiałów jubilerskich, po brak odbiorców na jej produkty. Jak oceniają państwo sytuację branży złotniczej w Polsce? Jaka rysuje się przed nią przyszłość?
Przede wszystkim kryzys gospodarczy dotyczy chyba każdej branży, nie tylko jubilerskiej. Ludzie muszą zmagać się z rosnącymi cenami żywności, usług, energii i wszystkimi efektami popandemicznego kryzysu i inflacji. Zrozumiałe jest, że dwa razy zastanowią się, zanim sięgną po portfel. Należy mieć nadzieję, że jest to sytuacja przejściowa i jak każdy kryzys, ten też dobiegnie końca.
Moim zdaniem do tego czasu każdy przedsiębiorca z branży powinien przeprowadzić jakąś ewaluację dotychczasowego działania i dostosować ją do aktualnej sytuacji. Może to być np. ograniczenie produkcji i tym samym ograniczenie kosztów produkcji do tego stopnia, by towar sprzedawał się na bieżąco, a nie zalegał w magazynach. Z własnego doświadczenia powiem, że zauważyłem, iż w dobie kryzysu ludzie paradoksalnie wolą wydać jednorazowo więcej, ale na dobry jakościowo produkt, niż oszczędzać i mieć świadomość, że przedmiot, który zakupią, nie ma gwarancji długowieczności.
Niemal dwuletnia pandemia spowodowała, że gros twórców biżuterii przeniosło swoją działalność do świata wirtualnego, jeszcze więcej postanowiło zamknąć swoje warsztaty i udać się na wcześniejszą emeryturę. Polska sztuka złotnicza zmienia swoje oblicze. Czy według pana istnieje szansa na powrót do przeszłości? Czy tradycyjna sztuka złotnicza zaświeci jeszcze swoim blaskiem?
Wszystko idzie do przodu i nie widzę nic dziwnego w tym, że twórcy przenoszą się do sieci. Tak naprawdę to tam odbywa się marketing i walka o klienta. W czasach, kiedy każdy może stworzyć swoją markę biżuterii i sprzedawać gotowe produkty z hurtowni jubilerskich, kiedy setki marek mają dokładnie ten sam produkt w swoim asortymencie, tylko oklejają go inną nazwą i ceną, to właśnie branding ma znaczenie. Dzisiaj (w większości) nie sprzedaje się produktu tylko branding i filozofię marki.
A prawdziwe rzemiosło jest i ma się nieźle, co rusz pojawiają się (chociażby w sieci) nowi twórcy wykorzystujący tradycyjne techniki – ręczne, odlewu itd. Tradycyjna sztuka złotnicza świeci, tylko innym światłem. Nie ma potrzeby powracać do przeszłości, bo to by oznaczało, że nawet nie stoimy w miejscy, tylko jako branża i twórcy się cofamy.
Ekologia, troska o środowisko naturalne, zrównoważony rozwój – to zagadnienia, którymi żyje cały świat. Czy „zielona biżuteria”, „zielona produkcja” są dla złotników szansą czy zagrożeniem?
Produkcja biżuterii, wydobywanie metali czy kamieni szlachetnych nigdy nie były ekologiczne. Z przykrością stwierdzam, że raczej nie będą. Przynajmniej w takim zakresie, by mówić o całym rynku jako zrównoważonym i eko. Oczywiście coraz więcej mówi się o ekologii, zrównoważonym rozwoju i to jest bardzo dobry trend, bo to pociąga za sobą potrzebę zmian. A wszyscy wiemy, że w przypadku klimatu nawet z pozoru małe zmiany mogą mieć globalne przełożenie. O ile wydobycie materiałów potrzebnych do tworzenia biżuterii fine i high w większości nie wpisuje się w ten ecofriendly ruch, o tyle na szczęście da się już zauważyć pewne zmiany.
Są to np. materiały z certyfikatami Fairmained i Fairmained Ecological. Kruszce z tymi certyfikatami wydobywane są na małą skalę, w kopalniach, które muszą spełniać bardzo surowe standardy, m.in. minimalizować zniszczenia, rekompensować degradację środowiska działaniami na rzecz jego ochrony, a jednocześnie zapewniać rozwój lokalnych społeczności i zapewniać im dobry byt.
Niestety takich kopalń jest na ten moment zaledwie parę procent. Drugim trendem, który możemy już częściej obserwować, jest recykling starej biżuterii. Do zakładów rzemieślniczych zgłaszają się klienci, którzy chcą przerobić starą biżuterię na coś nowego. Sposobów na bycie bardziej eko jest wiele, trzeba tylko starać się uświadamiać w tym ludzi. Aha! Diamenty lab grown nie wpisują się w definicję „zielonych”. Ich produkcja jest daleka od zrównoważonej. Reasumując, trudno jest mówić o szansach czy zagrożeniach, bo skala jest jeszcze zbyt mała.
Jest pan podstarszym Cechu Złotników, Zegarmistrzów, Optyków, Grawerów i Brązowników m.st. Warszawy, stąd moje pytanie: jak ocenia pan polski rynek biżuterii? Jakie działania należy podjąć, aby biżuteria na powrót stała się synonimem prestiżu?
Jak już mówiłem wcześniej, rynek biżuterii ewoluował, tak samo jak ewoluowało znaczenie słowa prestiż. W tej chwili duży nacisk kładzie się na branding i filozofię, jaką wyznaje marka, nie na przedmiot. Prestiż ma w tej chwili tyle znaczeń, ilu jest ludzi go definiujących. Prestiżem może być nazwa luksusowej marki, może to być ekologiczna produkcja, lokalny wyrób, materiały, cena czy jakość wykonania. Faktem jest jednak, że sama biżuteria straciła w większości swój luksusowy wydźwięk. Jesteśmy zewsząd zalewani (konsumenci i wytwórcy) biżuterią masową, jakości niskiej lub żadnej, z materiałów takich jak złoto próby 375 czy 333.
Wmawia się konsumentom, że wszystko złoto, co się świeci, ale to nie jest prawda. Fast fashion jest zjawiskiem, które dotknęło też branżę jubilerską. Biżuteria stała się sezonowa, tania (i nie mówię tu o cenie), bez polotu, wszystko z jednej sztancy, tylko nazwane inaczej. Mnie jako rzemieślnika to boli. Zarazem jednak da się zauważyć, że rozpoczyna się jakiś powrót do tradycyjnego podejścia do biżuterii. Coraz więcej klientów zgłasza się po biżuterię, która z zasady ma służyć przez lata, którą będą chcieli dalej przekazać. Jest ich z każdym rokiem więcej. I to dla takich ludzi rzemieślnicy w całej Polsce dalej tworzą.
Tylko należy również pamiętać, by tworzyć i wyceniać swoje usługi z głową. Dla przykładu, ręcznie robiony pierścionek ze złota próby 585 nie powinien kosztować mniej niż masówkowy, podobny pierścionek z metalu pr. 333. A niestety często się tak dzieje. Do tej pory wielu rzemieślników odczuwa jakiś wewnętrzny problem, by należycie wyceniać swoją pracę. Mam nadzieje, że wkrótce to się zmieni.
Coraz częściej daje się słyszeć głosy, że stary cech odchodzi do lamusa, brak szkół zawodowych, brak mistrzów, którzy szkoliliby przyszłych adeptów rzemiosła złotniczego, brak chętnych do zdobywania umiejętności. To wszystko sprawia, że rzemiosło zmienia swoje oblicze. A celem, jaki stawia przed sobą cech, jest promowanie ginących rzemiosł i ludzi je uprawiających. Czy rzeczywiście rzemiosło ginie na naszych oczach? A może na naszych oczach rodzi się nowy rodzaj rzemiosła i nowy rzemieślnik, który zdobywa umiejętności samodzielnie i czuje się bardziej artystą niż wytwórcą?
Zacznijmy od tego, że chętnych do nauki rzemiosła nie brakuje. I mówię tu ogólnie o rzemiośle, nie tylko o złotnictwie. Jest wielu ludzi pragnących rozpocząć naukę grawerstwa, zegarmistrzostwa czy złotnictwa właśnie (tych ostatnich jest najwięcej). Faktem jest jednak, że dostęp do tej wiedzy i możliwości nauki jest ograniczony. Problem jest bardzo złożony. Jest kilka szkół zawodowych, które mają w swoim programie te właśnie zawody, ale działają na zasadzie szkół dziennych. Do nauki zawodu najczęściej chcą się zgłosić osoby dorosłe, które mają również potrzebę (a raczej konieczność) pracy płatnej, która jest ich źródłem utrzymania.
Nie mogą sobie pozwolić na uczęszczanie na zajęcia w ciągu dnia przez cały tydzień. W związku z tym paradoksalnie szkoły te mają mało chętnych. Z kolei osoby, które chciałyby się uczyć zawodu w pracowni mistrza, również natrafiają na ścianę. I nie z powodu braku chęci mistrzów do dzielenia się swoją wiedzą i umiejętnościami (chociaż takich paru pewnie też się znajdzie), tylko z powodu kwestii bardziej przyziemnych – braku dodatkowych stanowisk, by móc taką osobę, gdzieś ulokować, braku funduszy i czasu. Należy pamiętać, że uczeń to dla mistrza duże obciążenie finansowe. Ucznia należy ubezpieczyć, zapewnić mu miejsce i narzędzia do pracy, poświęcić czas, który można by przeznaczyć na płatne projekty. Na samym początku uczeń generuje duże koszty, które, szczerze sobie powiedzmy, nigdy się nie zwrócą, jeżeli ta osoba po nauce nie zostanie w pracowni mistrza.
A do tego nikogo nie można zmusić. Dla osób, które bardzo pragną rozpocząć swoją przygodę z rzemiosłem, powstają rozmaite kursy, oczywiście płatne. Jest to opcja dla ludzi, których zwyczajnie stać, bo koszty nie są małe. Należy również pamiętać, że nauka rzemiosła to coś, co wymaga 200 proc. zaangażowania, to praca dzień w dzień (przynajmniej na pierwszym etapie), po nawet kilkanaście godzin dziennie, codziennie. Oczywiście mówimy o osobach, które naprawdę chcą, by rzemiosło stało się ich stałym i jedynym źródłem utrzymania. Nie każdego stać na takie poświęcenie czy po prostu stać. Jak więc widzimy, drogi są raczej zamknięte. W związku z tym ci bardziej zaangażowani postanowili dostosować się do zaistniałej sytuacji i szukać „instrukcji” na własną rękę. Z tego, co obserwuję, wychodzi to całkiem nieźle. Sam wielokrotnie korzystałem z materiałów na YouTube, kiedy chciałem podpatrzeć techniki innych mistrzów, których wcześniej nie znałem.
Wiedzy i zasobów jest wiele i na szczęście są ogólnodostępne. Cech na każdym spotkaniu porusza te kwestie, proszę mi wierzyć – na każdym. Pomysłów jest wiele, nie wszystkie są jednak realne. Dodatkowo pandemia i kryzys wymusiły na nas zajęcie się kwestiami przyziemnymi, takimi jak płynność finansowa cechu i nie jesteśmy jedyną organizacją, która się z tymi problemami teraz mierzy. Planujemy jednak w niedługim czasie wypracować projekty, które pozwolą dotrzeć do młodych ludzi w wieku szkolnym, by pokazać im, że rzemiosło też jest atrakcyjną opcją kariery. Być może takie działania zapewnią większe obłożenie ławek i stanowisk w szkołach zawodowych, a co za tym idzie, w niedalekiej przyszłości pojawią się nowi rzemieślnicy, twórcy i artyści.
Czy podział na artystę złotnika i rzemieślnika jest w dzisiejszych czasach uprawniony?
Czy artysta, który tworzy dzieła technikami rzemieślniczymi, może się nazwać rzemieślnikiem? A rzemieślnik, który tworzy własne autorskie projekty, małe dzieła sztuki, może zostać nazwany artystą? Czy rzemieślnikami nazwiemy tylko czeladników i mistrzów, a artystami tylko osoby z dyplomem Akademii Sztuk Pięknych? Moim zdaniem i jedni, i drudzy tworzą sztukę i nie ma potrzeby wprowadzać podziałów. Niech każdy nazywa to, co robi i kim jest, tak jak lubi i jak się z tym czuje.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Marta Andrzejczak