Przeglądasz dział DOBRE BO POLSKIE (id:55) w numerze 02/2014 (id:129)
Ilość artykułów w dziale: 3
|
|
Rozmowa z Tomaszem Ogrodowskim, projektantem biżuterii, którego prace zaprezentowane były na ponad czterdziestu wystawach w kraju i za granicą.
Polski Jubiler: Czy uważa pan, że twórcę biżuterii obowiązują jakieś granice? Czy artysta może dowolnie wykorzystywać wszystko co go otacza, kpić z konwencji, tworzyć własne definicje biżuterii?
Tomasz Ogrodowski, projektant biżuterii: Artystę obowiązują jedynie granice rozsądku. Ale skoro mieszka w Polsce i chce brać czynny udział w życiu artystycznym naszego kraju, po prostu musi obowiązkowo wykorzystywać w swej twórczości co popadnie, tworzyć własne definicje biżuterii i kpić z konwencji, a co z tym idzie i z siebie. To jedyna droga do kariery, bo od kilkunastu lat wszystkie konkursy dla projektantów biżuterii i połowa uczelni kształcących tychże są pod dyrekcją jednego człowieka, który uznaje jedynie bunt i destrukcję, nie dając nic w zamian. A to sprowadza sztukę złotniczą do poziomu dawnych plemion koczowniczych trudniących się zbieractwem.
Czym dla pana jest biżuteria?
Mam podać definicję ? Dobrze, spróbuję. To trójwymiarowa forma mająca poprawną kompozycję i proporcje o charakterze ozdobnym z domieszką cech pozwalających na jej codzienne lub okazjonalne użytkowanie, posiadająca wartość podkreślającą indywidualne cechy jej właściciela.
Skąd wzięło się u pana zainteresowanie biżuterią? Dlaczego zdecydował się pan na wykorzystanie tego medium jako swojego wyrazu artystycznego?
To zupełny przypadek, a może przeznaczenie? Mój ojciec prowadził Pracownię Projektowania Biżuterii w obecnej AS P w Łodzi. Potrzebował kogoś, kto by pomagał studentom w realizacji ich projektów. Padła propozycja, początkowo zapierałem się, ale w końcu zaryzykowałem. I tak jakoś mnie to wciągnęło, że pracowałem tam siedem lat. Ale projektuję nie tylko biżuterię. Staram się być wszechstronny. Od kilku lat projektuję też ceramikę, np. kubki, filiżanki czy podstawki. Fascynuje mnie bryła przedmiotu, spójność kształtu i proporcje. A rzeźba, bo biżuteria jest przecież formą rzeźbiarską, stawia takie wyzwanie. Opanowanie kompozycji w trzech wymiarach to bardzo wciągające zadanie.
Jest pan niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie biżuterii. Dlaczego pomimo tak wielu sukcesów odszedł pan od klasycznego tworzenia biżuterii? Czy na zawsze porzucił pan pracę z metalami szlachetnymi i zmaganie z materiałem na rzecz projektowania komputerowego?
No tak, skoro nie trzymam palnika w brudnej po polerowaniu ręce to znaczy, że odszedłem i porzuciłem metale szlachetne?
Tak, słyszałem opinie, że teraz z biżuterią mam niewiele wspólnego i odcinam kupony od tego co zrobiłem kiedyś. Nie, to nie jest tak i niewykluczone, że wrócę do polerki, uwielbiam jej uspakajający szum. Po prostu nie można robić wszystkiego. Wykonanie moich projektów, które robię dla siebie, nie jest proste, wymaga mistrzostwa i czasu. A mi tego czasu trochę szkoda, jestem projektantem i projektowanie jest moim powołaniem. I skoro pojawiło się nowe, doskonałe narzędzie pozwalające pracować dokładniej nad projektem, to czemu z niego mam nie korzystać? Wiem, panuje przekonanie, że projektant biżuterii wykuwa dosłownie swoje dzieła młotkiem w pocie czoła. Owszem, można i tak. Jest wiele metod, jeden woli młotek, inny komputer, jeszcze ktoś zlepi resztki bursztynu smołą i dostanie za to nagrodę. Projektant projektuje, przeważnie pracuje na zamówienie, które najczęściej jest bardzo dokładnie określone. I żeby je dobrze wykonać, potrzebne jest precyzyjne narzędzie, czyli komputer z odpowiednim oprogramowaniem. A praca w programie nie polega na podłożeniu rysunku i wciśnięcia klawisza enter. Projekt, który powstanie, nie jest „obrazem namalowanym przez malarza”, a jest wirtualnym prototypem. Modelem, o niebo lepszym i dokładniejszym niż model wykonany ręcznie z wosku. Czy można takie doskonałe narzędzie zlekceważyć? A czy producent dzisiaj będzie wymagał od projektanta rysunku czy szkicu, skoro może dostać prototyp? A co najważniejsze, kierunek okazał się słuszny i poprowadził do następnych sukcesów, bo za takie mogę uznać obecność moich projektów w trendbookach GemVisions 2011 i 2014 wydanych przez Swarovski Gems czy udział w Exhibition in Print zorganizowaną przez Society of North American Goldsmiths w 2010 roku. No i już tegoroczny udział w wystawie na Targach VicenzaOro Winter 2014.
Pana prace zostały zaprezentowane na międzynarodowej wystawie Around the future: 3D printing for jewellery. Co oznacza dla pana ten niewątpliwy sukces?
Przede wszystkim to, że droga, którą wybrałem omijając buntowników, jest właściwa. Od dawna myślę o biżuterii, która byłaby bezpośrednio drukowana z odpowiedniego plastiku o odpowiedniej wytrzymałości tak, by po zdjęciu z drukarki można było ją od razu założyć. Ta wizja jest niezwykle atrakcyjna i jak widać bardzo popularna. Ale dopiero całkiem niedawno udało mi się nawiązać współpracę z firmą 3D Wydruki, która ma odrobinę szaleństwa we krwi niezbędną do takich eksperymentów i ma też, co jest niemniej ważne, odpowiednie drukarki. I tak naprawdę mój udział w tej wystawie bez nich byłby niemożliwy. I chciałbym im tu jeszcze raz podziękować za współudział. W wystawie wzięło udział 36 twórców z całego świata. Niestety nie byłem na wernisażu, ale wiem, że zainteresowanie wystawą było ogromne i po zakończeniu Targów w Vicenzy przeniesiono ją do Mediolanu, co jest w sumie oczywiste ze względu na to , że inicjatorem wystawy był Wydział Wzornictwa Politechniki w Mediolanie. Byłem jedynym Polakiem, i trochę się dziwię, że nasze uczelnie pomimo, że kształcą projektantów traktują CAD po macoszemu. Korzystanie z komputera w projektowaniu staje się prawie tematem drwin i ironii. Dziwi mnie to bardzo, bo niewyobrażalnie ogranicza umiejętności absolwentów, a ci którzy chcą się tego nauczyć, muszą robić to na własną rękę. Wygląda to tak, jakby projektowanie 3D zostało zepchnięte do „drugiego obiegu”, czyli do podziemia. Owszem, druk 3D jest modny, jest bohaterem pokazów, konferencji i imprez weekendowych. Ale w tym wszystkim jakby celowo pomija się fakt, że aby drukować trzeba mieć plik z modelem.
Dokąd według pana zmierza świat biżuterii? Czy według pana będziemy obserwowali zanik klasycznego rzemiosła artystycznego na rzecz biżuterii powstającej w wyniku wykorzystania nowoczesnych technologii?
A co dostanę jeśli zgadnę? Nie, wprost przeciwnie. Klasyczne rzemiosło będzie istniało zawsze i będzie się miało coraz lepiej. Duże firmy jubilerskie, z sieciami własnych sklepów, nie mają już żadnych szans na rozwój. Biżuteria to nie ziemniaki czy proszek do prania, dzisiaj nie można już sprzedawać kilka lat tego samego modelu pierścionka w stu sklepach. Klient szuka i będzie szukał indywidualizmu i za to będzie gotów zapłacić, bo świadomość, że takich pierścionków zaręczynowych jak na wystawie są setki, jest po prostu przerażająca. A na dodatek w małej firmie zapłaci zdecydowanie mniej. I w tym widzę przyszłość dla małych, prężnych firm i rzemiosła. Jednoosobowa firma jest w stanie zrobić za każdym razem inny pierścionek, bo tak pracuje od lat. Małe firmy, które będą chciały przetrwaćm mogą zatrudnić dobrego projektanta i wyposażyć się w nowoczesne technologie. Wtedy mogą wprowadzać na rynek kilka nowych wzorów w miesiącu albo realizować indywidualne zamówienia. Bo właściwie rozumiany design jest obecnie jedynym możliwym narzędziem konkurencyjności. No i nie wolno zapominać o strefie fashion, bo to obecnie największy sektor rynku. I sądzę, że już całkiem niedługo technologia 3D stanie się obowiązującą. I co ciekawe, obecnie pierwsze jaskółki trójwymiarowej wiosny są obecne najczęściej na pokazach mody. Niemożliwa do wykonania inną techniką biżuteria z tworzyw sztucznych, być może o ulepszonych powierzchniach i uzupełniana innymi materiałami, będzie standardem niedalekiej przyszłości. A drukarki już całkiem niedługo stanieją na tyle, by stać w każdym domu obok zmywarki. I po wybraniu modelu w internecie wydrukujemy go sobie sami.
Skąd wzięło się u pana zamiłowanie do tworzenia projektów komputerowych biżuterii?
Bo lubię komputery. Za ich bezgraniczną cierpliwość i to, że nie wytwarzają odpadków. Ale poważnie, to dlatego, że zawsze rysowałem projekt, a potem dopiero go realizowałem. Rysowanie pozwalało eliminować błędy, od dziecka konstruowałem różne dziwne modele i maszyny. Eliminowało, ale nie wszystkie. Trójwymiarowy przedmiot na ekranie komputera można obejrzeć z każdej strony, rysunek na to nie pozwala. Można zmierzyć wszystko, dopasować, wyznaczyć środek ciężkości. Wygląda na to, że mam intuicję. Bo zacząłem korzystać z komputera dwa lata przed pojawieniem się w Polsce pierwszej jubilerskiej drukarki. I jak okazało się, że potrzeba kogoś, kto zrobi model, to miałem już dwa lata pracy za sobą. Metale szlachetne stawiają jednak przed projektantem poważne ograniczenia – wielkość przedmiotu decyduje o wadze, a w przypadku metali szlachetnych w ogromnym stopniu o cenie. I to co mnie zawsze najbardziej pociągało, czyli większe formy, było nieosiągalne. I po latach doczekałem się maszyn drukujących tworzywa sztuczne, precyzyjnie i tanio. I teraz już mojej wyobraźni nic nie ogranicza. To bardzo inspirująca świadomość.
Skąd czerpie pan inspiracje?
Trudno powiedzieć skąd. Pomijając konkretne zmówienia, które dość precyzyjnie określają ramy projektu, to głównie polegam na swojej wyobraźni. Świat wokół jest bardzo ciekawy i ciągle jesteśmy atakowani przez bezlitosną zamieć informacyjną. Kiedyś się zastanawiałem, jak to jest u mnie z tymi inspiracjami, zwłaszcza kiedy dowiaduję się co inspirowało innych, gdy tworzyli. Myślę, że u mnie ten proces jest odwrotny niż działanie maszynki do mięsa… wpada przemielona miazga, a z drugiej strony wychodzą jednolite, zespolone kawałki i niekoniecznie z tych samych składników. To coś w rodzaju mimowolnej syntezy wcześniej i niekoniecznie w tym celu zanalizowanych zjawisk z różnych dziedzin.
Jak ocenia pan rynek biżuterii autorskiej w Polsce? Czy można wskazać jakieś cechy wspólne dla polskich projektantów biżuterii?
Wszyscy widzimy, że rynek biżuterii autorskiej umiera, jeżeli już tak naprawdę nie umarł. Nie bez znaczenia jest utrata kontaktu z rzeczywistością, która wynika ze źle rozumianej funkcji biżuterii. To powinniśmy wrócić do pierwszego pytania o to, czy artysta może kreować własną definicję biżuterii i kpić z konwencji. Artysta może, ale klient nie musi się z tym utożsamiać. Chcąc cokolwiek sprzedać, musimy znać oczekiwania klienta. A czego szuka w biżuterii potencjalny nabywca? Chce mieć przedmiot, którym będzie się mógł ozdobić i co za tym idzie wyróżnić. A czy kpina z biżuterii może zdobić tak samo jak biżuteria i czy nie jest może tak, że klient podświadomie tę kpinę bierze do siebie? Ma nosić kolczyki z końskiego łajna? Oczywiście, że zawsze znajdzie się ktoś równie zbuntowany jak artysta, ktoś wyznający bunt jak religię, ale jak uczy historia, takich jednostek jest zawsze dużo mniej. Można próbować na siłę przekonywać klientów, że jest się wybitnym twórcą, bo zdobywamy przecież konkursowe laury. Ale to nie przekłada się na sprzedaż, bo fajnie jest dostać nagrodę za „kawałek zużytej sztuki”, ale czy to przekona klienta by za to zapłacił? Kurator konkursów często przypomina, że obnoszenie się srebrem i złotem jest mocno podejrzane w obecnym świecie i rzuca na taką osobę cień podejrzenia o handel bronią czy narkotykami. To zupełna głupota, bo w większości wypadków wartość noszonej na sobie biżuterii jest znikomym ułamkiem ceny posiadanego samochodu i rzadko kiedy jest wyższa od posiadanego telefonu komórkowego. Dlaczego nie wypada mieć pierścionka za 2500 zł, a telefon tak? I pomimo tego, że polscy projektanci są najlepsi na świecie, kręcimy się od kilkunastu lat na karuzeli destrukcyjnego buntu, powtarzając dadaistyczne motywy w nieskończoność. Jest w tym troszkę winy projektantów, bo to są zwyczajni ludzie i mają jak wszyscy skłonności do lenistwa. I skoro można dostać nagrodę za prosty w realizacji pomysł, zaskoczyć czymś czego jeszcze nikt jako ozdoby nie użył, to czemu nie? Po co tracić czas na doskonalenie warsztatu, naukę programów czy robienie projektów? Salony sławy są ciągle atrakcyjne, tylko nikt jakoś nie potrafi dostrzec faktu, że bunt przyjęty za obowiązującą postawę twórczą przestaje natychmiast być prawdziwym buntem, a staje się obowiązkowym nurtem sztucznej sztuki prowadzącej do nieodwracalnego upadku.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmowa z Michałem Gradowskim, historykiem sztuki złotniczej, autorem wielu publikacji naukowych dotyczących dawnej sztuki złotniczej. Jego zasługą dla dziedzictwa kulturowego jest zainicjowanie i kierowanie gromadzeniem specjalistycznej dokumentacji zabytkowego złotnictwa z terenu całej Polski.
Polski Jubiler: Jest pan jednym z inicjatorów powstania w Polsce Muzeum Sztuki Złotniczej, które gromadzi wyroby dawnego i współczesnego złotnictwa, ze szczególnym uwzględnieniem złotników polskich i w Polsce działających. Skąd wziął się pomysł, aby powstało takie muzeum w naszym kraju? I jak udało się tego dokonać?
Michał Gradowski: U schyłku lat 70. warszawski kolekcjoner Jędrzej Jaworski wraz z grupą znajomych wymyślił, że na bazie jego kolekcji sreber, składającej się mniej więcej z 500 egzemplarzy, można założyć Muzeum Sztuki Złotniczej i udostępnić ten zbiór publiczności. Po podjęciu decyzji stanęliśmy przed dylematem, gdzie powinna znajdować się siedziba muzeum. Uznano, że nie warto otwierać placówki w Warszawie, ponieważ będzie to kolejne muzeum w stolicy, a w związku z tym nie zostanie zauważone przez publiczność. Wybór padł na Kazimierz nad Wisłą, gdzie przyjeżdża wielu turystów. Nie bez znaczenia był też fakt, że w Kazimierzu znacznie łatwiej było pozyskać lokal na muzeum. W tym czasie konserwatorem dla miasta Kazimierza i okolicznych zabytków oraz dyrektorem istniejącego już Muzeum Kazimierza Dolnego, przemianowanego później na Muzeum Nadwiślańskie, był Jerzy Żurawski. Człowiek ten okazał się szalenie nam życzliwy i znalazł dla Muzeum Sztuki Złotniczej znakomite miejsce. Warto bowiem wiedzieć, że Kazimierz w tamtych czasach był już odbudowany po zniszczeniach wojennych, z wyjątkiem jednej starej kamienicy. Tuż koło Rynku znajdowały się ostatnie ruiny wojenne – piękne kamienne piwnice zasypane po samo sklepienie gruzem i oplecione parterowym murem. Dzięki Jerzemu Żurawskiemu piwnice zostały odgruzowane, a parterowe mury – przykryte dachem. I tak powstało muzeum, gdzie zabytkowe srebra zostały wyeksponowane w starych, kamiennych piwnicach. Była to nasza pierwsza siedziba, jednak, jak mieliśmy się przekonać, nie ostatnia. Niemniej pod koniec 1979 roku otworzyliśmy pierwszą wystawę sztuki złotniczej. Jędrzej Jaworski, który początkowo przeznaczył swoje zbiory jako depozyt, w momencie, gdy nastąpiło otwarcie, depozyt zamienił na dar.
Jak wyglądała struktura organizacyjna Muzeum Sztuki Złotniczej?
Każda placówka muzealna musi mieć swoją administrację, i żeby nią nie obciążać Muzeum Sztuki Złotniczej, powołano je jako oddział Muzeum Nadwiślańskiego, tak samo jak np. Muzeum Plakatu w Wilanowie jest oddziałem Muzeum Narodowego.
Otwarcie Muzeum to jednak dopiero początek, ponieważ aby mogło ono funkcjonować, muszą znajdować się w nim eksponaty. W jaki sposób pozyskiwaliście państwo obiekty dla Muzeum Sztuki Złotniczej?
Były to czasy, kiedy jeszcze było więcej pieniędzy przeznaczanych na zakupy muzealiów, a w warszawskich antykwariatach można było znaleźć sporo cennych zabytków. Kupiliśmy wtedy sporo sreber kościelnych, udało mi się kupić nawet piętnastowieczny kielich mszalny. Jaworski nie zbierał sreber kościelnych, wychodząc z założenia, że większość obiektów dostępnych na rynku pochodzi z kradzieży. Swoje prace zaczęli nam też wtedy przekazywać artyści złotnicy. Dzięki ich ofiarności z czasem powstał w Muzeum Sztuki Złotniczej pokaźny zbiór sztuki współczesnej. Zdarza się także, że kolekcjonerzy oddają muzeum swoje prywatne zbiory w depozyt. W tej chwili dysponujemy blisko dwoma tysiącami eksponatów.
Jak na przestrzeni lat rozwijało się muzeum?
Przez pierwsze dwadzieścia lat, pracując w Warszawie w Ośrodku Dokumentacji Zabytków, pełniłem funkcję kustosza naszego muzeum nieodpłatnie. Potem na moje miejsce przyszła Aniela Ryndziewicz, historyk sztuki, która zaczęła pracować jako pełnoetatowy kierownik Muzeum Sztuki Złotniczej. I dopiero wtedy ruszyły najbardziej spektakularne działania muzeum. Do tej pory wykonywana była bowiem tylko standardowa praca muzeum – prezentowana była ekspozycja stała oraz organizowane były wystawy czasowe, na których swoje prace pokazywali współcześni złotnicy. Urządzaliśmy też wystawy srebra nowego bądź starego z cudzych zbiorów, np. ze zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie lub z prywatnej kolekcji Franciszka Starowieyskiego. Od momentu pojawienia się Anieli Ryndziewicz praca muzeum ruszyła pełną parą. Muzeum zaczęło się dynamicznie rozwijać. Zaczęto organizować duże wystawy tematyczne z albumowymi katalogami, towarzyszyły im sesje naukowe. Prowadzona działalność wydawnicza zaowocowała m.in. dwoma tomami Katalogu Zbiorów Muzeum Sztuki Złotniczej, katalogami wystaw czasowych, a ostatnio pierwszym polskim tłumaczeniem „Traktatu o Złotnictwie” Benvenuta Celliniego. Zakupiono bardzo cenny zespół kilkuset elementów wyposażenia dawnego warsztatu złotniczego – takiego zespołu narzędzi złotniczych nie posiada żadne muzeum w kraju. Zaczęto organizować warsztaty złotnicze.
Czym są i do kogo są skierowane warsztaty złotnicze?
Historycy sztuki, którzy badają stare srebra, muszą nie tylko umieć ocenić je z punktu widzenia artystycznego, ale także trzeba umieć rozpoznać ich technikę wykonania, a niestety na uczelniach nie prowadzi się zajęć z technik złotniczych. Brak tej wiedzy bardzo utrudnia pracę. W związku z tym na rzeczonych warsztatach złotniczych historycy sztuki z najrozmaitszych muzeów polskich mieli możliwość poznania technik złotniczych. Udało się znaleźć wybitnych fachowców od dawnych technik złotniczych, którzy prowadzili wykłady i praktyczne pokazy. Tu każdy z uczestników miał możliwość przełożyć zgromadzoną wiedzę na praktyczne umiejętności poprzez własnoręcznie próbowanie różnych technik złotniczych. Oprócz tego w Muzeum Sztuki Złotniczej prowadzone są warsztaty złotnicze dla amatorów, na których mogą oni zdobyć wiele ciekawych wiadomości na temat warsztatu dawnych mistrzów złotnictwa i jednocześnie samodzielnie wykonać jakiś srebrny drobiazg dla siebie na pamiątkę.
Wspominał pan, że Muzeum Sztuki Złotniczej musiało zmienić swoją siedzibę. Dlaczego tak się stało?
Muzeum Sztuki Złotniczej, jak już wspominałem, znajdowało się przy Rynku. Z roku na rok powiększała się kolekcja zgromadzonych eksponatów, co spowodowało, że w piwnicach zaczęło brakować miejsca. W związku z powyższym Jerzy Żurawski uznał, że należy uprzątnąć resztę zasypanych gruzem piwnic. Natychmiast przystąpiono do odgruzowania. Równocześnie jednym z oddziałów Muzeum Nadwiślańskiego został Zamek w Janowcu, którego fragmenty murów groziły zawaleniem. Działając w stanie wyższej konieczności Jerzy Żurawski przeznaczał wszystkie środki finansowe na ratowanie Zamku w Janowcu. Kiedy już udało się uratować Janowiec, nastał czas oszczędności budżetowych i zabrakło pieniędzy na dokończenie prac w naszym muzeum. Na czas remontu ekspozycja złotnictwa została przeniesiona do Kamienicy Celejowskiej, gdzie prezentowana była wraz z malarstwem. Koegzystencja trwała kilka lat, jednak taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Na szczęście „wolna” okazała się dawna dwukondygnacyjna dzwonnica, którą Muzeum Sztuki Złotniczej otrzymało jako tymczasową siedzibę. W miejscu tym było niezwykle ciasno, można było eksponować niewielką część naszych zbiorów, ale nawet w tych trudnych warunkach wystawy sztuki złotniczej cieszyły się wielkim zainteresowaniem odwiedzających. Nie mniej sytuacja muzeum była nie do pozazdroszczenia – z jednej strony rozgrzebana robota w piwnicach, z drugiej ciasna siedziba, gdzie nie można wyeksponować większości zbiorów. W związku z powyższym dyrekcja Muzeum Nadwiślańskiego rozpoczęła starania o dotację z Unii Europejskiej na rozbudowę nowej siedziby Muzeum Sztuki Złotniczej.
Należy pamiętać, że muzeum było szalenie popularne, jest to bowiem jedyne Muzeum Sztuki Złotniczej w Polsce i jedno z nielicznych w Europie, co sprawiło, że starania te zakończyły się sukcesem. Zgodnie z założeniami budowy, na parterze miała być recepcja wraz z pomieszczeniami technicznymi – szatnią, kasą itp. – oraz ekspozycja pełnego wyposażenia starego warsztatu złotniczego. Miała być umieszczona w ten sposób, aby warsztat widoczny był zarówno dla osób odwiedzających placówkę, jak i przez parterowe okno dla przechodniów mijających muzeum. W nowej siedzibie w odrestaurowanych piwnicach miały być eksponowane stare srebra, zaś na pierwszym piętrze miała być sala na wystawy czasowe, zarówno sztuki złotniczej, jak i innych oddziałów Muzeum Nadwiślańskiego, oraz stała ekspozycja współczesnej sztuki złotniczej. Reszta pomieszczeń pomyślana była jako miejsce dla warsztatów konserwatorskich, złotnicza biblioteka naukowa oraz pomieszczenia techniczne i biurowe oddziału Muzeum Sztuki Złotniczej. Muzeum zostało wybudowane i otrzymało piękny, nowoczesny budynek. Jednak mimo tego Muzeum Sztuki Złotniczej znalazło się w sytuacji, która zbulwersowała niemal całe środowisko złotników i muzealników. Polskę obiegła informacja, że zniknie z mapy polskich muzeów jedyne Muzeum Sztuki Złotniczej. Przed dwoma laty nastała nowa pani dyrektor w Muzeum Nadwiślańskim – naszej jednostce nadrzędnej – i postanowiła, że przeznacza budynek na siedzibę dyrekcji i administracji tego muzeum, a złotnictwo może obecnie korzystać tylko z piwnic. Daje to szansę na ekspozycję zaledwie części zbioru. Brak funduszy uniemożliwia nie tylko nowoczesną aranżację ekspozycji w tych piwnicach, ale nawet urządzenie stałej ekspozycji złotnictwa współczesnego. Sytuacja ta zbulwersowała znaczną część środowiska artystów złotników, których prace zostały w magazynach. Dodatkowo z inicjatywy dyrekcji zlikwidowana została nazwa Muzeum Sztuki Złotniczej.
Jak według pana można tłumaczyć takie decyzje dyrekcji Muzeum Nadwiślańskiego?
Nowa dyrekcja Muzeum Nadwiślańskiego wprowadzając szereg reform postanowiła w nowym statucie zmienić nazwę swego oddziału Muzeum Sztuki Złotniczej na Oddział Sztuki Złotniczej. Nie potrafię zrozumieć, czemu pani dyrektor zdecydowała się wyciąć wyraz Muzeum z nazwy naszego oddziału. Wydawać by się mogło, że to niewielka zmiana, a jednak… w każdym większym muzeum w kraju jest dział sztuki złotniczej, a Muzeum Sztuki Złotniczej było w Polsce tylko jedno. W obronie tej od lat funkcjonującej nazwy występowała nie tylko Aniela Ryndziewicz i ja, ale także inne osoby i instytucje współpracujące z nami, w tej liczbie Stowarzyszenie Twórców Form Złotniczych, które od swego powstania jest z nami tak blisko powiązane, że wpisało Muzeum Sztuki Złotniczej na listę swych członków honorowych. W rozmowie ze mną pani dyrektor twierdziła, że jedynym powodem takiej zmiany jest konieczność ujednolicenia nazw wszystkich oddziałów i że nie może jedno muzeum być oddziałem innego muzeum.
Moja argumentacja, że Muzeum Plakatu w Wilanowie jest oddziałem Muzeum Narodowego w Warszawie, zaś Muzeum Bursztynu jest oddziałem Muzeum Historycznego m. Gdańska i nikt nie widzi w tym problemu, nie przekonała jej. Rozumiem – w Muzeum Nadwiślańskim chce mieć jednolitość i już. Ale jak wobec tego tłumaczyć fakt, że w tym samym nowym, „ujednoliconym” statucie figuruje oddział o nazwie Muzeum Czartoryskich w Puławach? Powtarzam raz jeszcze – nie potrafię wyjaśnić, czemu zmieniono nazwę szeroko znanego Muzeum Sztuki Złotniczej.
Dziękuję za rozmowę.
Sprzedawcy i producenci biżuterii dewocyjnej podkreślają, że w ostatnim czasie znacznie wzrosła sprzedaż tego rodzaju wyrobów biżuteryjnych w sklepach internetowych. Biżuteria religijna kupowana jest także w sklepach z dewocjonaliami, najrzadziej po zakup krzyżyka bądź medalika klienci wybierają się do salonów jubilerskich.
Niepokojący wydaje się fakt, że sprzedaż dewocjonaliów w Polsce zmniejsza się. Polacy coraz rzadziej decydują się na zakup złotego krzyżyka bądź medalika z okazji uroczystości kościelnych. Znacznie częściej wybierając prezent z tej okazji decydują się na srebrne łyżeczki, ramki, a nawet złotą biżuterię z brylantami.
Spadek sprzedaży
– Szacuje się, że sprzedaż biżuterii dewocyjnej w ostatnim dziesięcioleciu spadła o około 60 proc. – zauważa Paweł Krajewski, producent biżuterii dewocyjnej.
– Coraz mniejsza liczba klientów decyduje się na zakup tradycyjnych krzyżyków czy medalików – dodaje. Tradycyjnie w Polsce biżuterię religijną kupowało się z okazji chrztu oraz komunii, teraz sytuacja uległa zmianie. Jak podkreślają właściciele salonów jubilerskich, klienci zamiast złotych i srebrnych łańcuszków z medalikiem wybierają srebrne łyżeczki, ramki na zdjęcia czy smoczki. Polacy decydują się także na biżuterię, która niekoniecznie związana jest z uroczystościami religijnymi. W salonach jubilerskich kupują złote łańcuszki z zawieszkami, czy pierścionki z kamieniami szlachetnymi.
– Zależy im na ofiarowaniu dziecku pamiątki z uroczystości, która nie musi mieć charakteru religijnego – mówi Bogdan Wyżykiewicz, jubiler.
– Jeszcze do niedawna wydawało się to nie do pomyślenia – dodaje. Właściciele salonów jubilerskich podkreślają, że w swoim asortymencie posiadają standardowy zestaw biżuterii dewocyjnej, ponieważ zawsze może znaleźć się klient, któremu zależeć będzie na kupnie tego rodzaju ozdoby.
Zmiana struktury rynku
Z analizy rynku wynika także, że klienci zainteresowani kupnem biżuterii dewocyjnej kupują ją w wyspecjalizowanych w sprzedaży dewocjonaliów sklepach. – Głównymi odbiorcami naszych złotych i srebrnych dewocjonaliów są sklepy zlokalizowane przy kościołach czy miejscach kultu pielgrzymkowego – mówi Paweł Krajewski. – Klienci tych sklepów chętnie decydują się na zakup tego rodzaju ozdób – dodaje. Warto zauważyć, że bardzo dobrze sprzedają się srebrne różańce, złote łańcuszki i medaliki z wizerunkiem Jana Pawła II . Najpopularniejszymi medalikami są te z wizerunkami Matki Boskiej Loretańskiej. Coraz częściej w sklepach jubilerskich pojawiają się dewocjonalia wykonane z bursztynu. Klienci kupują oryginalne różańce z koralu, pereł czy bursztynu. Warto jednak zauważyć, że tendencja ta powoli się przełamuje i w ofercie można znaleźć coraz więcej ciekawych wzorów biżuterii religijnej wykonanej z mniej tradycyjnych materiałów, takich jak bursztyn czy tytan. Klienci coraz chętniej wybierają dewocjonalia za pośrednictwem sieci. – Klienci chętnie kupują krzyżyki i medaliki w sklepach internetowych – mówi Paweł Krajewski. – Dewocjonalia są niemal identycznie, nie trzeba widzieć ich na własne oczy, aby dokonać odpowiedniego wyboru, stąd duże zainteresowanie kupnem ozdób religijnych przez internet – podsumowuje.