Rozmawiamy z Małgorzatą Mieleszko-Myszką, artystką rzeźbiarką, projektantką i producentką biżuterii, twórczynią i właścicielką marki MM Arte. Artystka stworzyła kilkanaście autorskich kolekcji biżuterii charakteryzującej się unikatową formą i doskonałym wykonaniem, która od lat z powodzeniem sprzedawana jest w prestiżowych galeriach w Waszyngtonie, Barcelonie, Kopenhadze, Kolonii czy Wilnie.
Chciałabym rozpocząć naszą rozmowę od pytania: dlaczego biżuteria? Jak to się stało, że stała się ona częścią pani życia?
Pochodzę z rodziny artystów. Mój dom pełen był „różności” – rzeźb, obrazów, biżuterii. Mama w swojej szkatułce miała m.in. piękne pierścienie ORNO, które zawsze mnie fascynowały. Królewskie, z bajkowymi koronkowymi oprawami, kolorowymi kamieniami… Babcia, przedwojenna nauczycielka po Uniwersytecie Wileńskim, też miała swój kuferek pełny koralików, kolorowych broszek, spinek, a ja uwielbiałam je oglądać i dotykać ich. Nie nosić. Dotykać. Miałam swoje druciki, imadło, młotek, koraliki i coś tam próbowałam z nich klecić… Wyszło jakoś tak naturalnie, że tak jak mój tata, ja również będę rzeźbiarzem. On skończył rzeźbę na Akademii w Poznaniu, ja po lubelskim „plastyku” wyjechałam na studia na warszawską ASP, skończyłam wydział rzeźby w pracowni prof. Adama Myjaka. Mówię zawsze, że biżuteria to taka mała forma rzeźbiarska. Od dziecka bawiłam się dłutami i młotkami ojca, wystukując różności w wapieniach, piaskowcach, odpadkach z jego wielkich realizacji pomnikowych. Po studiach (połowa lat 90.) trafiłam przez przypadek do pracowni złotniczej. Nie bez powodu mówię o latach 90., ponieważ wtedy wejście do takiej pracowni i zahaczenie się w niej ot tak – graniczyło z cudem. Nie było kursów, nie było prywatnych szkół. Weszłam do tej pracowni, popatrzyłam i zostałam, uciekając w ten sposób z posadki w jakiejś tam agencji reklamowej, sprzed komputera i szczerze nielubianej pracy w charakterze grafika.
Jak wspomina pani czas nauki rzemiosła złotnika?
Nauka poszła mi dość szybko, praca w trochę innej skali niż ta rzeźbiarska rozkochała mnie w sobie bezkonkurencyjnie. Z jednej strony metal, ogień, maszyny, z drugiej – kolory i magia kamieni. Pierwsze moje prace były lepione najpierw w wosku, a potem odlewane. Po dwudziestu latach wróciłam do tak tworzonej biżuterii i powstała kolekcja „Rastro” (z hiszp. ślad).
A jak rozwijała się pani sztuka po opuszczeniu murów Akademii Sztuk Pięknych?
Wychodząc z akademii po pięciu latach studiów, w 1996 r., szukałam pracy, nosząc pod pachą teczkę pełną sztuki (rysunki, projekty). Sztuką było znalezienie świadomego odbiorcy mojego potencjału jako artysty! Teraz uśmiecham się do tych wspomnień i żartobliwie mogę powiedzieć, że sztuka ma szerokie spektrum. Sztuką jest kreatywność, ale sztuką jest też umiejętność sprzedania swoich pomysłów, sztuką jest komunikacja z klientem, sztuką jest odpowiadanie na potrzeby klientów, negocjowanie cen. Tak, to według mnie jest sztuka! Wyjście z pracowni do klientów, komunikatywność, kompromisy na różnych polach to ogromna sztuka. Sztuką jest odwaga w podejmowaniu decyzji o inwestowaniu w promocję, w targi. Nowa kolekcja? Nie ma z tym problemu. Sztuką jest zaplanowanie wykonania jej i zaprezentowanie na targach.
Czy mogłaby pani podzielić się z czytelnikami swoim warsztatem, opisać proces twórczy powstawania biżuterii?
Jakaś myśl chodzi po głowie, czasami szybko ją realizuję. Czasami jednak proces twórczy trwa latami. Tak było np. w przypadku jednej z moich sztandarowych kolekcji „Klimt”, której premiera odbyła się na jesiennych targach warszawskich w 2012 r., a którą potem z sukcesem zaprezentowałam na mojej pierwszej Inhorgencie, w 2013 r. Kolekcja była przedstawiona w 2012 r., ale tworzona, wymyślana przez kilka wcześniejszych lat! Nigdy nie zamykam się też na sugestie moich klientów. W końcu żyję z biżuterii, więc muszę współpracować z klientami. Tak powstała część moich kolekcji, które są wynikiem słuchania potrzeb moich odbiorców. Myśl przenoszę na papier, rysuję, robię notatki, dopracowuję kształty, kolorystykę. Układam elementy i kamienie, badam niuanse kolorystyczne, odległości. Niektóre rzeczy są symetryczne w formie, ale dzięki malutkim elementom, które wmontowuję między kamienie czy metal, ta symetryczna forma „gra”, faluje, mieni się. Żyje. W niektórych obiektach z pozoru równe rozmieszczenie elementów jest właśnie nierówne, liczą się milimetry, gra światła. Niektóre projekty odkładam na lata. Tak jest w sztuce. Najpierw fascynacja, potem skrzydła opadają, „nie, to nie tak, do kitu”, w końcu „tupnięcie nogą na siebie”, nowe podejście, analiza i realizacja. Takie trzy etapy w procesie twórczym, kiedy projekt przechodzi trzy różne fazy. Czasami ta ostatnia faza następuje po długim czasie, bardzo rewiduje początkowe widzenie. W pracy przy rzeźbie najważniejsze jest światło, ono buduje przestrzeń. Zazwyczaj rzeźby powstają na tzw. kawaletach [stojakach z obrotowymi blatami – red.], które dają możliwość obracania obiektu, badania światła. Praca przy nich polega też na godzinach spędzonych na obserwacji. Przy biżuterii pracuję podobnie jak przy rzeźbie. Układam elementy, kamienie, buduję formę, dokładam kolor i fakturę. Nie ma przypadkowości. Konstruuję od razu całość, wszystko, po zapięcie, rozwiązania techniczne, wersje kolorystyczne. Jestem zwolennikiem rozwiązań praktycznych i wygodnych, np. jeśli robię pierścionki regulowane, to rozwiązanie jest takie, aby regulacja nie wpływała na wygodę w noszeniu.
Jak traktuje pani nowe kolekcje biżuterii? Czym jest dla pani nowa kolekcja?
To nie wariacja na temat koloru już istniejących przedmiotów, ale zupełnie inna w stylistyce, kamieniach, formach elementów, fakturze, wykończeniu. Moje kolekcje to: „Amber”, „Klimt”, „Duo”, „Helios”, „Rastro”, „Tile”, „Flamenco”, „Spin”, „Monero”, „Fala”, „Rueda”, „Hoki”, „Gaudi”, „Cube”, „Feltro”, „Tierra”, „Keg” i jeszcze kilka. Wiele ma hiszpańsko brzmiące nazwy, gdyż hiszpański to mój drugi język. Nuży mnie robienie tego samego, w takiej samej stylistyce, z takich samych materiałów. Lubię eksperymentować, lubię też tworzyć przedmioty unikatowe, lubię sprawdzać swoje pomysły na targach, konfrontować je z opiniami odbiorców. A one są czasami bardzo zaskakujące! To, co mnie wydaje się interesującą i trafioną propozycją, dla odbiorcy czasami wcale taką nie jest. To rewiduje poglądy, uczy pokory. Zmusza także do ciągłego szukania. W końcu żyję z biżuterii. Muszę w tym miejscu schylić czoło przed osobami, które ze mną pracują, świetnymi fachowcami, którzy realizują warsztatowo moje pomysły, z którymi je przegaduję, analizuję, słucham ich cennych uwag, i którzy dają mi zielone światło do ich realizacji. Bardzo jestem im wdzięczna za ich cierpliwość, wyrozumiałość, każdą uwagę, po prostu za przyjaźń
Skąd czerpie pani inspiracje?
Czasami kamienie narzucają formę przedmiotu. Moje ukochane to labradoryty i ciągle odkrywane bursztyny. Mam takie kamienie, które sobie leżą i czekają. Biorę je do ręki i odkładam. Czekają na swój czas. Pierwsza i główna forma kontaktu z materią to dotyk. Lepię, badam bryłę, muszę poczuć mięsistość i strukturę kamienia, jego temperaturę. Jestem dotykowcem. Czy tylko w kamieniach szuka pani natchnienia? Jestem rzeźbiarzem, fascynują mnie bardzo różne stylistyki, epoki, nurty. Kocham sztukę etniczną, szczególnie bliska jest mi sztuka obu Ameryk – zarówno tej prekolumbijskiej, jak i Indian północnoamerykańskich. Fascynuje mnie sztuka starożytnej Grecji i Rzymu (stąd „Helios” i „Monero”), bizantyjskie mozaiki, fascynuje mnie włoski renesans i manieryzm, malarstwo Giotta, Michała Anioła, Berniniego, gotyckie sklepienia (uwielbiam je fotografować) i złote gwiazdy z Kościoła Mariackiego w Krakowie, gotyckie okna, witraże, malarstwo Gustawa Klimta, sztuka Gaudiego, którego twórczość jest spójna, ale bardzo różnorodna, pełna geometrii, ale i fantazyjnych miękkich linii, ostra i miękka zarówno w formie, jak i kolorystyce. Wszystko u niego jest przemyślane, nieprzypadkowe.
Jak określiłaby pani swój styl?
Mój styl jaki jest? Nie wiem! Na pewno charakteryzuje go różnorodność, wysmakowanie kolorystyczne, hand made z dobrym wykończeniem. Bardzo dbam, aby moja biżuteria miała dobre rozwiązania, wygodne i dobrze wykonane elementy, dobrą jakość. Żeby była chętnie noszona przez kobiety w różnym wieku, do różnych stylizacji. Chciałabym, żeby moja praca dawała radość moim klientom!
Gdzie można poznać panią za pośrednictwem pani sztuki?
Przez lata prezentowania się na różnych targach w Polsce i za granicą mogę powiedzieć, że moja biżuteria rozjeżdża się po całym świecie. Polska, USA, Litwa, Niemcy, Francja, Hiszpania, Korea, Chiny, kraje skandynawskie, Anglia… Nie pamiętam, gdzie jeszcze. Mam ulubionych odbiorców, a w Polsce najważniejszym z nich jest YES .
Na koniec naszej rozmowy chciałabym zapytać panią o plany na przyszłość
. Inhorgenta 2020! To będzie mój siódmy raz na tych targach, co uważam za swój osobisty sukces! Potem Amberif w Gdańsku, który bardzo cenię. Kilka dni, kiedy pobędę też z moim synem, studentem gdańskiej Akademii Muzycznej w klasie gitary. Jestem z niego bardzo dumna – kolejne pokolenie artystyczne w rodzinie! A potem ciężka praca, którą BARDZO BARDZO BARDZO lubię!
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała Marta Andrzejczak