Artykuły z działu

Przeglądasz dział TWÓRCZOŚĆ ZŁOTNICZA (id:42)
w numerze 06/2011 (id:98)

Ilość artykułów w dziale: 1

Polscy złotnicy w Stanach

W rok po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych udało mi się zatrudnić w firmie
wytwarzającej srebrną biżuterię. Ponieważ była to masowa produkcja idąca
dziennie w kilka, kilkanaście tysięcy sztuk, jej standard był wątpliwy i często
sprowadzał się do jakości niedrogich świecidełek, którymi poniektórzy przez brak
rozeznania biznesowego i trendów na rynku wypełniali sklepowe lady.

Firma miała dość długą i pretensjonalną nazwę, która
brzmiała ,,National gold and silver Lisa Lee creations” i
mieściła się przy 10th Seldon St. Woodbridge. Jak dowiedziałem
się później, od Andrzeja, Polaka, który pracował
tam już od jakiegoś czasu, właścicielami firmy były cztery
osoby, z których Lee miał chyba największy udział w spółce, jako że
to jego nazwisko i imię jego córki widniało na szyldzie firmy.


MAŁA FABRYKA, DUŻY PRZERÓB

Cała firma, ze względu na ilość zatrudnionych osób oraz wielkość
samego budynku – według polskiej miary – dałaby się opisać jako
mała fabryczka. Pracownikami biurowymi była recepcjonistka, do
której należało jednocześnie rozliczanie czasu pracy zatrudnionych,
wypisywanie i roznoszenie cotygodniowych czeków z należnym za
pracę wynagrodzeniem oraz czterech właścicieli. Reszta pracowników
to woskarki, odlewające woskowe formy, do dziesięciu kobiet, jeden
mężczyzna, który zalewał je gipsem, kilku innych pracowników na
kolejnych etapach ciągu produkcyjnego. Niemal gotowe wypolerowane
wyroby wracały do sortowania, szły na stanowiska diamonds
cut i do działu pakowania.
Praca jak w każdej fabryce była nieprzyjemna, nużąca i monotonna.
Licząc takie same stanowiska jak moje i mnożąc tę ilość przez ilość
sztuk, jaka przechodziła średnio dziennie przez moje ręce, wychodziło,
że fabryka produkowała średnio ponad dziesięć tysięcy sztuk
wyrobów dziennie. Zgłaszając się do pracy pokazałem przetłumaczony
na angielski swój dyplom mistrzowski i być może dzięki temu już
na starcie dostałem sześć dolarów na godzinę, a po pół roku pierwszą
podwyżkę w wysokości 25 centów. Wielkie pieniądze to na pewno
nie były, ale pracowałem pod dachem i w klimatyzowanym pomieszczeniu,
co przy letnich temperaturach i wysokiej wilgotności, jaka
panuje w tej części Stanów, było to nie bez znaczenia. Skorzystałem
też, gdy jedyny zatrudniony w fabryce goldsmith nie otrzymawszy
takiej podwyżki jakiej zażądał odszedł do innej firmy. Od momentu
przejścia na jego stanowisko poprawiło się moje samopoczucie,
zaczęto też bardziej doceniać moje kwalifikacje i wydajność pracy, z
czego rozumiałem, że byłem i szybszy i lepszy od swego poprzednika,
gdy tymczasem na poprzednim stanowisku pozostawałem za
innymi pracownikami sporo w tyle. Oczywiście ponieważ rzecz się
miała w Ameryce, a ja byłem w niej jedynie emigrantem, z chwilą
przejścia na dość ważne dla produkcji stanowisko, nie otrzymałem
ani uposażenia swego poprzednika, ani też chociażby skromnej
kolejnej 25 centowej podwyżki.



WYDAJNOŚĆ PRZEDE WSZYSTKIM


Od tej pory mając własne wydzielone stanowisko, komplet potrzebnych
narzędzi złotniczych i dużo mniejszą presję na ilość a większą
na jakość, mogłem porównywać różnice między tym co robiłem w
swoim warsztacie złotniczym w Polsce a tym co robiłem tutaj. W
Polsce byłem rzemieślnikiem, byłem w stanie z przetopionego i
zwalcowanego wcześniej złota zrobić w dwie, trzy godziny prosty
mały pierścionek. Szyna, boczki, oprawka na kamień, zakucie i
wypolerowanie. W miesiącu trzydzieści pierścionków, do dwudziestu
par kolczyków, zatem sumując 50 sztuk licząc pojedyncze sztuki a
nie pary. Tu w Stanach, fabryczka zatrudniająca w sumie chyba nie
więcej jak trzydzieści osób produkowała w miesiącu 300 000 sztuk.
Zakładając moją wydajność pracy, trzydziestu złotników w Polsce, w
czasie jednego miesiąca, wytwarzało tych sztuk ledwie tysiąc pięćset.
Inna organizacja pracy, inne oprzyrządowanie, inna technika, zatem
i efekty inne, ale…
Jak mówi stare przysłowie wszystko dobre, co się dobrze kończy. Lisa
Lee już w 2005 roku… zabublowawszy rynek swoimi wyrobami,
poszła pod młotek z ceną wywoławczą 5 milionów dolarów. Czy
właściciele otrzymali te pieniądze, oczywiście nie wiem, zdarzyło mi
się jednak być na wyprzedaży fabryki platerów w niedalekim Waterbury gdzie dwie elektryczne wirówki do odlewania metali zostały sprzedane
po 50 dolarów za sztukę, stare polerki po 20 dolarów i jedynie
kompletna uprząż końska wraz z siodłem, całość niezwykle bogato
zdobiona srebrem (na ozdoby zużyto 30 kg srebra) poszła za 5000
dolarów dolarów.
Lisa Lee przy sporej produkcji bynajmniej nie posiadała zbyt bogatego
wyposażenia i poza kompresorem do sprężania powietrza, wirówką,
bębnami polerskimi i polerkami właściwie nie miała sprzętu,
którego wartość w momencie zakupu przekraczałaby kwotę tysiąca
dolarów. Jej głównym bogactwem było kilkaset modeli biżuterii do
produkcji seryjnej, które jednak już przestały się sprzedawać. Zatem
tym samym stały się bezwartościowe.


POCZĄTEK RECESJI…

W Lisa Lee pracowałem niecałe dwa lata, wcześniej przez kilka
tygodni u Louisa Coppoli Amerykanina włoskiego pochodzenia, który
jednak płacił tak mizernie, że przy pierwszej okazji zrezygnowałem
z pracy. Kilka miesięcy po tym, jak przestałem pracować w Lisa Lee
zadzwonił do mnie Andrzej (Andrzej pracował w dziale odlewni) i
powiedział, że został odesłany na bezpłatny urlop (inni pracownicy
także): –Wyobraź sobie, nawet nie powiedzieli do kiedy będzie ten
urlop. Mam siedzieć i czekać kiedy zadzwonią. Dla Andrzeja oznaczało
to utratę nie tylko zarobku, ale także niemożność uzyskania
jakiegokolwiek zasiłku dla bezrobotnych. Ja już w tym czasie prowadziłem
własny biznes, miałem własnych klientów i zamówień na tyle,
by średnio mieć pracę na dwie godziny dziennie, co przez pierwsze
pół roku nie pokrywało nawet kosztów wynajmu lokalu.
Trzeci z polskich złotników mieszkających w New Haven (Woodbridge
było częścią tej aglomeracji) pracował w sklepie jubilerskim należącym
do sieci American Diamond Exchange i prawdopodobnie miał najlepsze
zarobki i dość pewną pracę. Ale i ta firma przeżywała regres.
Czy zachował swoje stanowisko pracy do momentu, w którym Louis
Coppola (jubiler z trzeciego pokolenia, miałem okazję poznać także
jego dziadka jubilera), nie zamknął swego sklepu i nie dołączył do
personelu American Diamond Exchange wnosząc do niego nie tylko
swoje doświadczenie i umiejętności ale także i swoich klientów, tego
już się nie dowiedziałem.
Lata 1986–98 nie sprzyjały biznesowi. Rozpoczęła się recesja i zdawała
się ona pogłębiać z każdym rokiem. Wielkie korporacje zwalniały
pracowników, sieci sklepów likwidowały swoje punkty i tak
największa z sieci jubilerskich Zale Corp. z 2750 sklepów zamknęła
aż 1500. Macy’s, który był liderem wśród dystrybutorów na rynku
amerykańskim, zamknął swój dom towarowy w New Haven, mieście
które wraz z przyległościami liczyło 650 tys. mieszkańców. Zamykane
były sklepy sieci Caldor, Bradly, Fox, pustoszały jeszcze do niedawna
ruchliwe centra handlowe, chociaż jednocześnie – co też było widoczne
– powstawały nowe, jeszcze większe i lepiej zorganizowane.
JCK Magazine rok w rok informował jednak, że w trakcie jednych z
największych targów jubilerskich na świecie w Jacob Java Conwention
Center przy 52 th Street na Manhattanie wystawcy mieli obroty
większe niż oczekiwali. Z czasem zaczynałem odczytywać tę informację,
że spodziewali się, iż mogło być jeszcze gorzej niż się spodziewali.
Ale nawet w tym niesprzyjającym okresie niektórzy z polskich
złotników radzili sobie coraz lepiej.


POLACY W CZASIE KRYZYSU

Na rok przed powrotem do Polski odwiedziłem wraz żoną kuzyna
w Sacramento w Kalifornii i poprzez niego dotarłem do trzech
złotników w tym mieście. Dwóch z nich miało własne dobrze
urządzone naprawdę eleganckie sklepy jubilerskie oczywiście z
zapleczem warsztatowym pozwalającym na świadczenie usług,
produkcję na sklep i na wytwarzanie biżuterii pod indywidualne
zamówienia. Trzeci ze złotników miał warsztat w mieszkaniu.
Wykonywał w nim prace zlecone przez kilku zaprzyjaźnionych
jubilerów z miasta. Jego zarobki sięgały 1900 dolarów miesięcznie,
co było kwotą dość przyzwoitą i twierdził, że mógłby zarabiać
jeszcze więcej gdyby nie czas, jaki tracił na dojazd do poszczególnych
sklepów, by zebrać zlecone prace, a następnie dostarczyć je
już po ich wykonaniu.
Radzili sobie polscy złotnicy zatem nieźle i tylko obrazek młodego
Koreańczyka, który na miejscowym rynku, pod gołym niebem na
małym stołeczku lutował łańcuszki, wymieniał uszkodzone zapięcia
i powiększał bądź pomniejszał pierścionki uświadomiły mi, że i w
Kalifornii konkurencja jest równie duża jak i ta na wschodnim wybrzeżu
Stanów. Innym przykładem sukcesu polskiego złotnika był poznany
podczas nowojorskich targów Marek R., za którego radą przeniosłem
się na przedmieścia wielkiej Filadelfii do Cherry Hill. Marek
otworzył wraz z żoną sklep w nowym centrum handlowym w Mapel
Shadows i – jak zauważyłem – mimo dużych kosztów z tym związanych
stale się rozwijał. Kupował złoto płacąc, tak jak wszyscy jubilerzy
i złotnicy w Ameryce, po dwa, trzy dolary za gram, czasami za całą
garść, w której nie brakowało diamentów, nie więcej jak 200 dolarów,
przerabiał i wstawiał do lady do sprzedaży. W stanie New Jersey nie
było obligatoryjnego obowiązku prowadzenia dla potrzeb Policji
rejestru skupu złota.
Tadeusz K., który otworzył niemal w tym samym czasie sklep jubilerski
na polskiej ulicy Alleghery ave w samej Filadelfii po niecałych
trzech miesiącach, mając dość Ameryki i Amerykanów, także tych
polskiego pochodzenia, zamknął sklep, zwinął biznes i zostawiając
niespłacony dom powrócił do Polski, do tej – jak mówił – kładki pod
wierzbą z której łowił z przyjaciółmi ryby, a o której mimo upływu
blisko dwudziestu lat wciąż nie mógł zapomnieć.


POWRÓT DO POLSKI

Ja sam działałem nieco roztropniej, jeśli coś zostawiłem to tylko
samochód marki dodge Aries, używany, ze sporym przebiegiem, dwa
lepsze zabrałem ze sobą i powróciłem do lasów i jezior Warmii i
Mazur, do domu i własnego zakładu i do dorosłych już synów. Do
życia z mniejszym stresem, mniej dokuczliwymi upałami, z większymi
możliwościami na dorobek i ustabilizowane życie. Jeśli ktoś mnie
pyta czy tego nie żałuję. Odpowiadam, żałuję, że wyjeżdżałem.
Chociaż na pewno wiele się nauczyłem, wiele zobaczyłem, ale też
może i sporo straciłem.
Dziś, by czegoś więcej się nauczyć, nie trzeba wyjeżdżać na Zachód.
Oprawy diamentów, wytwarzania form i odlewania i dużo, dużo
więcej, można nauczyć się na miejscu, niemal w każdym zakładzie
złotniczym.