Rozmowa z laureatem nagrody „Polskiego Jubilera”
Wojtkiem Wałęsą
„Polski Jubiler”: Jak ocenia pan swój debiut przed szeroką publicznością na polskim rynku biżuteryjnym?
Wojtek Wałęsa: Nie jestem pewien, czy on tak naprawdę nastąpił. Jestem szczęśliwy, że zostałem zauważony i doceniony. Zwłaszcza że w zakulisowych rozmowach podczas ceremonii rozdania nagród w konkursie Strzemiński Projekt, dowiedziałem się, że moja praca wzbudziła ogromne zainteresowanie jury. Do tego stopnia, że w celu dokładniejszej oceny wyjęto ją nawet z gabloty bez mojej wiedzy. Jednak na debiut z orszakiem i fanfarami przyjdzie jeszcze czas.
Jak rozpoczęła się pana przygoda z biżuterią?
Nieco przypadkowo. Składając papiery do łódzkiej ASP, myślałem przede wszystkim o projektowaniu ubioru. Dopiero po pierwszym etapie rekrutacji dowiedziałem się, że ze względu na nierówne zainteresowanie poszczególnymi specjalnościami na wydziale jestem zobligowany do dokonania tzw. drugiego wyboru. To znaczy, że gdybym ze względu na punktację nie dostał się na listę studentów projektowania mody, ale został przyjęty na studia, będzie na mnie czekało miejsce w innej pracowni. Pod wpływem chwili padło na biżuterię. Trochę ze względu na mamę, która jest jej ogromną miłośniczką. Przyznam jednak, że moje „pożycie” z biżuterią, wbrew ostatnim wyróżnieniom, nie należy do najbardziej udanych… Jeszcze.
Czym dla pana jest biżuteria?
Tutaj zaczynają się schody. Odkąd rozpocząłem studia na ASP, wiele się w tym postrzeganiu zmieniło. Na początku myślałem, że jest to przede wszystkim produkt, który ma się podobać, aby ludzie chcieli go kupić. Wydawało mi się, że samo posiadanie dobrego smaku, którego z perspektywy czasu wcale bym już takim nie nazwał, wystarczy, żeby odnieść sukces zarówno artystyczny, jak i komercyjny. Oczywiście, będąc już jedną nogą za murami uczelni, na nowo odkrywam ten punkt widzenia, jednak sposób, w jaki to odbieram, jest już zgoła inny. Dzisiaj biżuteria wydaje mi się dużo trudniejsza. Choćby ze względu na własną ambicję, projektant nie powinien ograniczać się do dawania ludziom tego, co im się podoba.
Naszym zadaniem, jakkolwiek patetycznie to zabrzmi, jest kształtowanie świadomości i wrażliwości odbiorcy. Korzystając z wiedzy w zakresie plastyki, mamy do tego pełne prawo, a biżuteria jest na tyle wygodną i masową formą, że szkoda byłoby nie skorzystać z tej możliwości. Tyle teorii. Jeśli chodzi natomiast o praktykę, to na razie bliżej mi do rzeźbiarza niż projektanta. Dla mnie osobiście biżuteria jest rzeźbą. Nie musi nawet służyć do noszenia.
Od konwencjonalnej rzeźby współczesnej odróżnia ją tak naprawdę jedynie skala i pietyzm wykonania, która pozwala jej nawet, jeśli przyjmuje ona formę ekspozycyjnych obiektów, oddziaływać na odbiorcę w sposób bardziej wielopłaszczyznowy. Można kontemplować ją nie tylko przez pryzmat szeroko rozumianego przekazu, ale też najzwyczajniej przez ludzkie umiłowanie dla rzeczy, które są ładne, błyszczą i wyglądają drogo. W tym sensie, w uproszczeniu, moja biżuteria jest przede wszystkim studium formy, którą można uzyskać za pomocą technik złotniczych.
Jak przebiega u pana proces tworzenia?
Można go podzielić na parę etapów. Pierwszy, kiedy zaraz po otrzymaniu/ wymyśleniu tematu w głowie rodzi się ten jeden jedyny projekt. Jestem przekonany, że jest najlepszy na świecie i nic lepszego nigdy już nie stworzę. Drugi – po konsultacji tego najlepszego w życiu projektu przychodzi bolesne zderzenie z rzeczywistością, w której komuś może się on najzwyczajniej nie podobać. Trzeci etap to ten, kiedy cały czas mając w głowię wcześniejszą porażkę marketingową, staram się wyczuć, co usatysfakcjonowałoby recenzenta mojej pracy.
Wtedy rysuję i robię modele, a niektóre z nich zdają się być odpowiedzią na zupełnie inne zadania projektowe. Można powiedzieć, że jest to najlepszy etap procesu twórczego, bo często rodzą się pomysły, które później realizuję, a na które nie wpadłbym, gdyby ktoś nie zasiał ziarna wątpliwości we wcześniejszym stadium. Etap czwarty to moment powrotu. Wtedy mówię sobie, że mogę dalej próbować znaleźć inne rozwiązanie, ale często jest tak, że pierwsza myśl jest najlepsza. Piąty etap to ten, w którym dzieje się magia, bo gotowy obiekt zdobywa przychylność publiczności mimo początkowej niechęci i najczęściej ku mojemu (udawanemu) zaskoczeniu.
Skąd czerpie pan inspiracje?
Przede wszystkim obserwuję i analizuję otoczenie. Staram się nie skupiać od razu na formie i wciskaniu się w swój indywidualny styl. To wychodzi samo z siebie, z przyrodzonego poczucia estetyki, z wiedzy, z uwarunkowań społecznych i całej masy innych czynników. Zależy mi na tym, żeby póki jest na to czas i nie muszę myśleć w kategoriach w stu procentach realistycznych, dać sobie możliwość projektowania, a nie „wzorzenia”. Stąd właśnie wzięły się moje zwycięskie projekty (obok państwa nagrody w tym roku otrzymałem również Nagrodę Prezydent Miasta Łodzi – II nagrodę regulaminową; tę samą w zeszłym roku dostałem za Kapsułę do losowania pastylek. Jeden i drugi powstał w wyniku dostrzeżenia i zaprojektowania potrzeby.
Na tym właśnie, moim zdaniem, polega design. Pewnie żadna z tych prac nie nadaje się do masowej produkcji. Żadna nie jest artykułem pierwszej potrzeby, ale jedno i drugie może być drogowskazem dla ludzi, którzy dostrzegą w nich potencjał użytkowy. Prawie wszyscy, którzy mieli okazję zobaczyć moją broszę, reagowali pytaniem: co to? Za każdym razem cierpliwie odpowiadałem i widziałem, jak na twarzach moich rozmówców maluje się szczere zainteresowanie, i jest to jedno z najfajniejszych uczuć, jakich mogę doświadczyć jako przyszły projektant. Wolę wzbudzić ciekawość, niż usłyszeć tylko, że coś jest ładne. Choć oczywiście, takimi komplementami również nie pogardzę. Nie każdy ma czas na słuchanie całej filozofii przedmiotu. Reakcja estetyczna jest natychmiastowa.
Czy istnieje artysta, którego prace pan podziwia?
Jak już mówiłem, bliżej mi do rzeźbiarza, więc i mój podziw kieruję przede wszystkim w tę stronę. Szczególnie interesujące są dla mnie prace rzeźbiarzy baskijskich Eduardo Chillidy i Jorge Oteizy. Mówiłem też, że biżuteria jest dla mnie i nie tylko dla mnie formą rzeźbiarską. Wydaje mi się, a nawet wiem, że podobne podejście przyświecało prof. Helenie Kowalewicz-Wegner, inicjatorce wszelkich działań okołobiżuteryjnych na łódzkiej ASP, zwieńczonych stworzeniem Katedry Biżuterii przez prof. Andrzeja Szadkowskiego. Prace pani profesor i jej studentów szczególnie podziwiam. Stworzone w znakomitej większości w latach 60., zdumiewają ponadczasowością i innowacyjnością formy, zastosowaniem i sposobem wykorzystania materiałów, które pochodząc od przemysłu były dla niego jedynie odpadami z linii produkcyjnych. Można powiedzieć, że to właśnie wtedy, na długo przedtem, zanim na świecie nazwano to upcyclingiem, w Polsce, w Łodzi, kwitł on w najlepsze. Niestety ja sam nie czuję w sobie tzw. bluesa, żeby podjąć się działania „na odpadkach”.
Jaki materiał jubilerski jest pana ulubionym i dlaczego?
Miedź. Raczej nietypowa dla współczesnej biżuterii, ale często wykorzystywana w czasach antycznych obok srebra czy złota. Najbardziej pociąga mnie w niej kolor. Jedyny w swoim rodzaju, inny, piękny. Ponadto jest łatwa w obróbce i bardzo efektowna. Można powiedzieć, że sama gra pierwsze, drugie i trzecie skrzypce w projekcie. Nie potrzeba jej towarzystwa innych metali ani kamieni. Dla mnie, kiedy poszukuję jak najczystszej, a jednocześnie jak najciekawszej formy, jest bardzo ważne, żeby użyty materiał grał z nią w jednej drużynie. Nie każdy surowiec daje taką możliwość.
Na koniec naszej rozmowy chciałabym pana zapytać o plany na przyszłość. Czy w najbliższym czasie będziemy mogli zobaczyć pana prace na wystawach? A jeśli tak, to na jakich?
Obecnie jestem dyplomantem. Swego rodzaju tradycją stało się, że po obronie absolwenci naszej uczelni pokazują swoje kolekcje dyplomowe w Galerii YES w Poznaniu i mam nadzieję, że w tegorocznej edycji wystawy DyploMy znajdą się również moje prace.
Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała Marta Andrzejczak